Agoge to ponad 60-godzinne wyzwanie, w którym uczniowie są zmuszani do granic swoich możliwości, bez sposobności na sen i przy minimalnej ilości jedzenia. Przyciąga ludzi z różnych środowisk, którzy podróżują do najodleglejszych zakątków świata, aby raz w życiu przeżyć najbardziej wymagającą fizycznie i psychicznie przygodę wtopioną często w egzotyczną kulturę danego kraju. Agoge jest oparte na mozolnym szkoleniu dzieci w starożytnej Sparcie, podczas którego przygotowywano je na wojowników do przyszłej służby wojskowej. Agoge jest więc ostatecznym sprawdzianem umysłu, ciała i ducha. Jest szczytem wyzwań wytrzymałościowych. To wyjątkowe wydarzenie, które nie ma swoich odpowiedników. Zyskasz nowe doświadczenia, które na zawsze zmienią Twoje postrzeganie siebie i świata. Jesteś gotów na brutalne 60h podróży wewnątrz siebie? Zapraszam do mojej historii. Aroo!
AGOGE, szczyt spartańskiej ewolucji. Zawsze na topie wszystkich biegowych i wytrzymałościowych wyzwań. Marzenie, które było ciągle odkładane ze względu na poczucie braku doświadczenia, nieprzygotowania czy obawy przed nieznanym. Dziś stojąc na szczycie mogę śmiało powiedzieć, że droga do niego nie była stracona. Te trzy intensywne lata spędzone w ciągłej podróży, na przeróżnych trasach biegowych, wreszcie na ekstremalnych, wielogodzinnych huraganach, dały mi na tyle poczucie swojej wartości, że uczestnictwo w AGOGE mogło stać się wreszcie faktem.
Decyzja o uczestnictwie nie była łatwa. Niby wszystko było już w głowie poukładane, ciało było dobrze przygotowane na wielogodzinny wycisk. Ale zawsze przed nieznanym pojawia się znak stopu. Serce pragnie, a jednocześnie rozum hamuje zapęd. No bo czy ktoś z nas ma za sobą 60h spędzonych na totalnym wysiłku bez snu, z ograniczoną ilością kalorii, na największej pustyni świata z dala od cywilizacji? Czy w ogóle ktoś ma na tyle wyobraźni, aby to ogarnąć? Sorry, ale ja nie. Co więcej, jak się do tego przygotować? Pytań 1000, a odpowiedzi brak. Po ogłoszeniu miejsca wydarzenia, przerażenie wzrosło. Pustynia, bezwzględne miejsce nieodpuszczające błędów, upalne dni i chłodne noce. Czy to w ogóle można przeżyć? Zawsze twierdziłem, że lepiej czuję się w zimnym czy umiarkowanym klimacie, a temperatura 25 stopni jest już totalnym odlotem. Upatrzyłem sobie więc kolejny świetny argument, aby odwlekać decyzję o uczestnictwie. Drugi, bo ten podstawowy to miłość do jedzenia. A czas uciekał. Rejestracja zbliżała się ku końcowi. Specjalna grupa uczestników atakowała mnóstwem informacji. Większa część z zapisanych to weterani AGOGE. Doświadczeni, znający ogólne zasady i prawa wydarzenia. Dzieląc się swoją wiedzą wcale nie pomagali w podjęciu decyzji. Wręcz przeciwnie. Ich natłok informacji przyduszał do ziemi niczym kilku tonowy kamień. Ostatnie miesiące to nie był dobrze wykorzystany czas. Znajomi widzieli, jak biję się z myślami, jak walczę sam ze sobą. Zamiast wziąć się w garść, pełen werwy zacząć solidnie trenować, wydłużać trekkingi, wychodzić ze strefy komfortu, szukać wiedzy na temat życia na bezludnej pustyni, ja totalnie odpuściłem. Zawieszony w „matrixie” nie umiałem sobie z tym poradzić. Każda próba kończyła się fiaskiem. Nawet lista obowiązkowego wyposażenia okazała się dużym wyzwaniem. Totalnie odcięło mnie od racjonalnego myślenia. Lęk ogłuszał resztki chęci działania. Niby wszystko przeanalizowałem, wiedziałem co mam, a czego jeszcze nie. Co i gdzie nabyć. Ale do ostatniej chwili zwlekałem ze wszystkim. A przecież byłem już świadom, co się może zdarzyć na samym początku. Totalny kipisz plecaka, który bez perfekcyjnej znajomości ułożenia poszczególnych elementów mógł zakończyć się katastrofą. Lekcja, którą do dziś cenię od Hajni . Mijały kolejne dni, tygodnie. Musiałem w końcu postawić na jedną kartę, wóz albo przewóz. Lecę lub nie. Ostateczna decyzja zapadła w środku nieprzespanej nocy. Dokładnie w ten sam sposób, co zapis na pierwszy w życiu Hurricane Heat. Spontan, który był jednocześnie dobrze przemyślaną decyzją. Bowiem wiedziałem już wtedy, że ta długa droga uśpienia pomogła mi w zrozumieniu, że nie status finiszera jest tu najważniejszy, a droga do poznania samego siebie. A z perspektywy czasu, był to dość istotny czynnik podczas całego wyzwania.
I tak nadszedł czas lotu. Bilety kupione, test zrobiony, hotele zarezerwowane, parkingi opłacone, torby i walizki zapakowane. Ruszyłem na lotnisko. Niestety wynik testu nie przyszedł na czas wylotu i ostatecznie nie zostałem odprawiony. Fuck. Czy byłem tym faktem zaskoczony? Raczej nie, przyjąłem to na klatę wiedząc, że osobiście zawaliłem robiąc test na ostatnią chwilę. Usiadłem z bagażami na lotnisku i głęboko oddychając spokojnie odczekałem kilka godzin do chwili otwarcia infolinii przewoźnika. Panika nie była tu wskazana. Dowiedziawszy się, że przebookowanie jest możliwe dopiero na sobotę, zacząłem szukać alternatywnych połączeń do Abu Dhabi, w końcu z braku takich, do Dubaju. W tym momencie nie było siły, która by powstrzymała mnie od wielkiej przygody. Dobre duchy czuwały więc i nowe loty znalazły się w mig. Wiem, że znajomi bardziej się tym faktem martwili niż ja sam. Miałem jednak pewne doświadczenie z przeszłości. Więc byłem dobrej myśli. Opóźnienie jednodniowe nie było może komfortowe, ale umożliwiało nadal uczestnictwo w AGOGE. Tak więc się stało. Dzień później byłem już w samolocie do Dubaju. UFF! „Pierwsza misja preAGOGE zaliczona” – pomyślałem.
Przylot do Dubaju odbył się planowo. Po 23 byłem już po odprawie czekając na towarzyszy wspólnej podróży do Hotelu w Abu Dhabi. Dotarłem tam po 3 w nocy. Następnego popołudnia czekał nas start AGOGE. O 16 mieliśmy stawić się na briefing kompletnie spakowani i wyposażeni tak, jakbyśmy mieli ruszyć z marszu. Przejście etapu sprawdzenia listy wyposażenia było dla mnie priorytetem, choć miałem świadomość, że na 100% nie byłem przygotowany. Zawartość plecaka, to jedno. Wiedza, jak tego używać to drugie. Nie mówiąc już o obowiązkowych i proponowanych umiejętnościach, typu znajomość nawigacji z gwiazd czy ze słońca, podstawy arabskiego czy kilku podstawowych węzłów. Sytuacja była dość nerwowa. Zważywszy na fakt, że dodatkowy element w postaci kompasu został dodany do listy dosłownie w ostatniej chwili. Ale wszyscy ją zaliczyliśmy. Dostaliśmy wytyczne, że rano wyruszamy na pustynię. Pozwolono nam na powrót do pokoi. Pierwszą wspólną decyzją było pospolite ruszenie na największą wyżerę życia. Kalorii tym razem nikt z nas nie liczył.
To nie była spokojna noc. Bardziej kilka słabych drzemek niż mocny sen. Może i dobrze? Wszak nie było do końca wiadomo, co oznacza rano w pojęciu Kryptei Davida W. Jak się potem okazało, czuwanie było dobrym wyborem. Równo o 2 w nocy rozległo się głośne pukanie do drzwi i hasło: pobudka – za 10 minut startujemy. Co za wojskowe klimaty! Ruszyliśmy lekko zszokowani nagłym wyrwaniem z drzemki. Nie byliśmy ostatni, przed hotelem zbierali się powoli pozostali uczestnicy. Organizatorzy sprawdzili listę obecności, podzielili nas na 2 autobusy i ruszyliśmy w nieznane. Ponad 3-godzinna przejażdżka minęła pod znakiem rozkminki, co nam zafundują? Co się dziś wydarzy? Będę gotowy czy polegnę? A może bardziej rzecz ujmując, ile razy polegnę? Wirówka myśli nie pozwalała zasnąć, by jeszcze przez kilka chwil zregenerować się przed wyrypą. Po kilku minutach, Krypteia Rob zadał nam pierwsze indywidualne zadanie. Pamiętnik. Temat ten przewijał się przez cały event. Zawsze dostawaliśmy jeden temat do przeanalizowania i nagrania swoich przemyśleń przed kamerą. To było i jest dla mnie dość trudne. Mówienie o sobie, myślenie o sobie jako o jednostce w grupie. Do czego mogę się przydać, kim jestem, czym mogę pomóc pozostałym w ukończeniu misji? Z perspektywy czasu miało to sens. W chwili stresu, była to pustka w głowie. Co ja mogę sobą zaoferować? Ledwo dogaduję się po angielsku, a nie mówiąc już o jakiejkolwiek merytorycznej pomocy. Ale samoświadomość swoich mocnych stron tu i teraz była dość istotna w późniejszym działaniu ku przetrwaniu teamu. Godzinę przed oficjalnym startem, zasłoniliśmy oczy czarną chustą i czekaliśmy w niepewności na dalszy rozwój wydarzeń.
Autobus się zatrzymał, nerwowo wyostrzaliśmy słuch, w oczekiwaniu na dalsze instrukcje. Ruszyliśmy wężykiem trzymając się za ramię. Zaczęliśmy próbę wspólnej pracy, komunikacji słowami: przód / tył / stop / go, aby bezpiecznie podążać w kierunku głosu Kryptei. Czuliśmy piasek pod nogami, ciepły zew powietrza wskazywał na nieograniczoną przestrzeń. Postawieni w szeregu czekaliśmy na dalsze instrukcje. To był czas selekcji drużynowej. 4 osoby, będące debiutantami AGOGE, wybrane przez dowodzących, miały stworzyć własne drużyny. Wskazując uczestników, zadawali im pytanie. Odpowiedź pozwalała Kapitanowi zdecydować o przydatności w drużynie. Każda wybrana osoba mogła zdjąć opaskę z oczu. Jednym z takich Kapitanów została Magda. Zostałem przez nią wybrany jako pierwszy. I bardzo jestem za to wdzięczny. Nigdy nie zapomnę momentu odsłonięcia oczu. Ukazał się bowiem przepiękny wschód słońca rozlewający światło nad nieskończonymi pustynnymi wydmami. Moment nieziemski. W jednej sekundzie serce me zapełniło się kosmiczną energią. Byłem już spełniony. Ta chwila wynagrodziła mi cały ten dotychczasowy trud i stres. Czułem się jak młody bóg czerpiący moc z promieni słońca. Przydzieleni do grup, wysłuchaliśmy przemówień i obowiązujących zasad. Dostaliśmy pierwsze grupowe zadanie, dotrzeć do flag i mapy. Tak oto zaczęła się ta pustynna przygoda. Zegar zaczął odliczać 60 h.
Flagi były umieszczone na szczytach przeciwległych wzgórzach wydm. Z linii startu nie były widoczne. Nie mieliśmy jednak wyjścia, jak tylko zbiec z tej góry piachu w stronę wyschniętego jeziora i ruszyć przed siebie licząc, że im bliżej będziemy, tym coś się nam ukaże. Tak też było. Nerwowo spoglądaliśmy na pozostałe drużyny, w którym kierunku idą, jaki kierunek obejmą. Jednocześnie sami zaczęliśmy próbować uzgadniać naszą taktykę. Pierwsze kroki w górę nie były łatwe. Sypki piasek hamował wspinaczkę, wybór najbliższej drogi był problematyczny. Uczyliśmy się tej dziwnej wersji trekkingu. Ciężko przyrównać to do czegokolwiek. Może do pokonywania szczytów wysokich gór, gdzie dojście do najbliższego wzniesienia wymaga zejścia i wejścia na poboczne pagórki prowadzące do celu. Taka wędrówka zygzakiem powodowała, że skala na mapie nie była idealna, bo szansy na idealnie prostą drogę nie było wcale. Aby zdobyć flagę i kolory drużyny, na szczycie powinien zjawić się cały team. Nasza zdobycz miała zielony kolor. Pierwsza akcja za nami. Oprócz flagi, czekały na nas kamizelki, mapa i książka, będąca wskazówką przy kolejnych wyzwaniach. Przywdzialiśmy nasze zbroje i zaczęliśmy analizować mapę. Było widać burzę mózgów. Szczególnie u weteranów AGOGE. Mając za sobą pewne doświadczenie próbowali pomóc drużynie. Fajnie było obserwować te zmagania. Padał pomysł, następnie był on poddawany analizie, za i przeciw. Potem padał kolejny. Ostatecznie odrzucaliśmy te skrajnie wyimaginowane, kierując się ku tym najmniej wymyślnym. Zapadła decyzja, że idziemy w stronę namiotów wymiany handlowej. Krypteia Sam przytaknął i ruszyliśmy. Słońce zaczynało ostro prażyć, a wędrówka toczyła się powoli przez ciągłe piaszczyste wzniesienia czy sypkie zejścia. To był nasz standard. Nasz dzienny i nocny porządek Beduinów. Na samym początku każdy weryfikował swoje wyposażenie pod kątem aktualnych warunków. Buty, stuptuty, wreszcie koszulki. Jak jedno pasowało, to zaś drugie trzeba było udoskonalać. Ciągła walka z trudnymi pustynnymi warunkami. Zapas wody powoli się kurczył. Uczyliśmy się jednak jak często i ile pić, aby nie odwodnić się, a zarazem nie wykorzystać wszystkiego. Źródła wody nie było na naszej mapie, a nie wiadomo, kiedy takie mogłoby się objawić. Po kilku dłuższych chwilach dotarliśmy do pierwszego celu. Usiedliśmy przed wielkim beduińskim namiotem. Poczekaliśmy na przybycie pozostałych drużyn. Przed namiotem tliło się ognisko i herbata. Jak się okazało, to beduińska tradycja. Usłyszeliśmy wykład, jak kiedyś goszczono przybyszy, jaki obrządek obowiązywał. Poczęstowano nas gorącą herbatą. Uwierzcie mi, że tak mocnego czaju jeszcze nie próbowałem w życiu. Była to miła odmiana od wody. A poza tym wiedziałem, że tak mocny wywar da kopa, wszak musi zawierać mnóstwo teiny. Na koniec tego miłego przystanku dostaliśmy w prezencie chusty na głowę i kolejną mapę. Krypteia Sam nas opuścił, a zawitał do naszej drużyny Krypteia M.
Naszym celem były teraz Beduińskie gry z pośrednim przystankiem na uzupełnienie zapasów wody. Cokolwiek to oznaczało, trzeba było wstać i ruszyć. Przez kolejne godziny maszerowaliśmy niekończącymi się wydmami. Skwar i niezbyt przyjazny teren dawał się coraz mocniej we znaki. Wylewający się litrami pot wypłukiwał z nas ostatnie pokłady elektrolitów, które staraliśmy się uzupełniać, ale czy skutecznie? Skurcze zaczęły pojawiać się coraz częściej wśród drużyny. A przed nami wydmy do potęgi n-tej. Ta monotonia nie powodowała, że było miło. Każdy chyba marzył, aby za kolejną wydmą, był już upragniony cel. Wreszcie liderzy grupy zaczęli krzyczeć. Mamy to! Jest! Tak, to szczęście na widok kontenera z wodą. Nogi nagle przyspieszyły. Dotarliśmy do baniaka szybciej niż prędkość światła, przynajmniej tak to wyglądało. Uzupełniliśmy zapasy i w duchu zaspokojenia ruszyliśmy dalej. Gdzieś tam przed nami czekał nasz drugi cel. Zmęczenie materiału zwiększało się z każdym kolejnym metrem, każdą kolejną wydmą. Dotarliśmy do kolejnego wyschniętego jeziora. Tu gdzieś powinna znajdować się łopocząca flaga. Ale niczego nie było. Brnęliśmy dalej, aż ją ujrzeliśmy – niestety na szczycie kolejnego wzgórza. Nie było wyjścia. Małymi krokami, wspólnymi siłami, toczyliśmy się w górę. A gdy dotarliśmy na szczyt, odetchnęliśmy z ulgą. Były brawa, podziękowania za walkę i dotarcie bez większych uszczerbków w drużynie. Walnęliśmy się na piach, oczekując na pozostałe teamy. Część z nas odpoczywała, podczas gdy David Watson pokazał nam beduińską grę w kamyczki. A o co była ta gra? O daktyle! Mieliśmy chwilkę na trening, podczas gdy pozostałe drużyny docierały do celu. Dzięki temu mieliśmy pierwiastek przewagi nad nimi. W finalnych rozgrywkach, wygraliśmy 3kg daktyli. To była naprawdę duża radość. Zdobyte jedzenie dawało nam pewną przewagę. Paliwo, które nie każda drużyna wygrała.
Nadszedł czas na wybór kolejnej wyprawy. Były do wyboru: miejsce biwakowe, ale też nieco dalej Oaza i obok woda. Wybór nie był oczywisty. Zmęczenie wśród drużyny było widoczne, najprościej można było wybrać finalny cel na noc. Ale Oaza kusiła. Tak bardzo, że jako jedyni ruszyliśmy w jej kierunku. Chcieliśmy zdobyć każdy punkt z mapy. Ale czas leciał niemiłosiernie. Była to walka nierówna. My kontra pustynia. Wyobrażenia, co może nam zaoferować Oaza rosły z każdym krokiem. Opadające słońce coraz szybciej studziło nasze zapały. Wiedzieliśmy, że dwie drużyny ruszyły finalnie w kierunku basecampu. Trzeci team poszedł bezpośrednio do punktu z wodą, tylko my zostaliśmy z naszym marzeniem o owocach i orzeźwiającej kąpieli. Dotarliśmy do granicy Arabii Saudyjskiej. Ale oazy finalnie nie znaleźliśmy. W tej chwili musieliśmy podjąć dość trudną decyzję. Szukamy wody, czy uderzamy bezpośrednio na biwak. Zapasy były jednak mocno uszczuplone przez atak na oazę. A do miejsca biwaku było jeszcze daleko. Zdecydowaliśmy się więc nadrobić trochę wydm i odnaleźć najpierw punkt z wodą. Nawigacja po ciemku nie była prostą rzeczą. To wyższy „level” umiejętności. Nie mogliśmy jasno określić, który kierunek będzie lepszy, zbocza wydm nie były bowiem widoczne. To jak błądzenie niemal po ciemku. Do punktu z wodą dotarliśmy w totalnej ciemności. Nie wiem, czy to zmęczenie, czy noc, ale cienie wyrastających przed nami wydm wydawały się być przepotężnymi górami, nie do zdobycia. To był ciężki moment chyba dla każdego. Mieliśmy już dość wzniesień, które ewidentnie złośliwie, co chwilę pojawiały się niczym nowe fragmenty skał podczas aktywnego trzęsienia ziemi. Jedyną radością, która mi w tym momencie towarzyszyła, to przecudownie klarowne niebo pełne świecących gwiazd. Mięło sporo czasu, potu, bólu, ale dotarliśmy do celu. Mimo wyboru innych kierunków, mniej więcej na równi z czwartym teamem. Na odpoczynek nie było czasu, bo musieliśmy zbudować od podstaw beduiński namiot, który miał nam dać nocne schronienie. Uwierzcie mi, niby wiedzieliśmy co i jak, ale z wykonaniem, a bardziej z dogadaniem się między sobą, było już gorzej. 20 godzin ciągłej aktywności powodowało, że każda „pierdoła” urastała do rangi wielkiego problemu. Namiot w końcu zbudowaliśmy. Mogliśmy pozbierać chrust i rozpalić ogień.
Czas między zachodem słońca aż do jego wschodu następnego dnia był okresem walki między drużynami. Każdy z nas nosił pas z trzema taśmami, które mogły być przechwycone przez inne osoby z pozostałych drużyn. Każda taka obca taśma mogła być następnego dnia wymieniona na targu. To była bardzo cenna rzecz. Trzeba było obmyślić odpowiednią taktykę. Pierwsze dwie drużyny zdobywając teren campu znalazły łupy z mąką, kawą, herbatą, olejem, wreszcie wodą. Podzielili się między sobą, nam nie zostawiając ani grama. Byliśmy skazani na ich łaskę. Oficjalnych wymian nie mogliśmy prowadzić, bo te mogły być prowadzone tylko przy gorącej herbacie, a tej nie posiadaliśmy. Jednak dostaliśmy trochę mąki od drużyny, z którą wcześniej podzieliliśmy się daktylami. Tak mogliśmy upiec i sobie, i im kilka chlebków i posilić się po ciężkim dniu nabierając sił na kolejny. Noc przebiegła dość spokojnie, wprawdzie niektóre drużyny próbowały różnych prowokacji, żeby wywabić nas z namiotu, ale bezskutecznie.
Powoli zaczęło robić się coraz jaśniej. Niebo nad horyzontem stawało się tracić czerń. To oznaczało jedno. Za nami co najmniej 24 godziny AGOGE. I to był moment, kiedy dostaliśmy pierwszą część Trifecty AGOGE z symbolem: PREPARE. To, co wydarzyło się przez ten czas, miało nas przygotować do kolejnych, ciężkich wyzwań. Mieliśmy nauczyć się działań w teamie, dogadywać się i ustalać wspólne decyzje, często mimo odmiennych zdań. To wreszcie przygotowanie fizyczne. Serce zostało ponownie rozpalone. Łza pojawiła się w oku. I ta myśl. Mam to. Ten mały kawałek dał nam ogromnego kopa. Niczym podwójne espresso z rana. Byliśmy gotowi na nowy dzień. Na dość trudny i ciężki dzień, o czym zaraz mieliśmy się przekonać.
Po porannej dekoracji poszliśmy złożyć nasz beduiński namiot. Niestety podejrzewaliśmy już wtedy, że nie rozstaniemy się z nim tak szybko i będzie to nasze dzisiejsze dodatkowe obciążenie. Tak faktycznie było. Kapitan otrzymał nową mapę, która wskazywała, że do kolejnego celu jest około 6 km. Namiot udało nam się złożyć w trzy części. Podzieliliśmy się na trzy grupy i próbowaliśmy ogarnąć sposób noszenia. A nie był to łatwy temat. Irytowało nas to, że co kilka metrów musimy się zatrzymywać na odpoczynek. Ciężar bowiem był tak ogromny, że wżynał się w ręce. Krypteia natomiast był bardzo opanowany i uspokajał nas, że lepiej poruszać się wolno i co chwilę stawać, niż w ogóle nie poruszać się do przodu. Tak też było. I jak się okazało, nie byliśmy wyjątkiem. Każda drużyna przeżywała to samo. Wydmy, sypiący się piasek spod butów wcale nam nie pomagał, a upał ponownie zaczynał dawać się we znaki. Każda z części ważyła około 80 kg. Musieliśmy na nowo nauczyć się własnej koordynacji we wspólnym pokonywaniu wydm z ciężarem w rękach lub na barkach. W takich warunkach, woda ubywała w zastraszającym tempie. Początkowo szliśmy w jednym kierunku za wszystkimi, jednak na szczycie pierwszych wydm rozdzieliliśmy się. Każda z drużyn poszła w innym kierunku, a przecież cel mieliśmy taki sam. I w tym momencie ogarnęły nas poważne wątpliwości. Czy nasz wybór był dobry? Odpowiedzi na trudno było szukać, bo przecież nie było wiadomo, co czai się za najbliższą wydmą. Każdy team podjął własne ryzyko. Przez chwilę wydawało się, że jesteśmy na prowadzeniu, ale z czasem okazało się, że pozostałe drużyny nas doganiają. Niestety sił ubywało z każdym metrem. Przeraźliwy żar lał się z nieba, powodując szybki proces odwodnienia. A cel wcale nie przybliżał się do nas. Doszliśmy do kolejnego wyschniętego jeziora i zaczęliśmy zastanawiać się, w którym kierunku podążyć. Jedna z drużyn udała się w inną stronę, kolejna była za nami, my zaś w środku zaczęliśmy rozglądać się wokół siebie i szukać jakiegoś znaku, bo według mapy powinniśmy być bardzo blisko. Z przerażeniem patrzyliśmy na piętrzące się przed nami wydmy, wiedzieliśmy jednak, że nie unikniemy bliskiego spotkania z nimi. W końcu musieliśmy przyjąć to na klatę i ruszyć ich kierunku. Uwierzcie, że nikomu nie było wtedy do śmiechu. Każdy z nas marzył o źródle wody oraz o tym, że na samym szczycie czekają nas wielbłądy, które pomogą nam w transporcie tych ciężkich beduińskich namiotów. Atak szczytowy trwał dobre pół godziny. Nie mieliśmy już sił. Ciężar skutecznie wyssał z nas ostatki mocy. Próbowaliśmy wymieniać się osobami, aby pomóc całej drużynie na dotarcie do celu. Ostatecznie dotarliśmy ostatni. Na twarzach pojawiły się łzy. Nasze ciała były totalnie wykończone, umysły przeorane, organizmy wycieńczone. Padliśmy jak muchy. Zapasy wody były totalnie wyczerpane, a źródła nie było. Niestety obiecanych wielbłądów też. Czy to był kres naszych możliwości? Czy próba ta miała nas złamać? David W. zakomunikował, że być może wielbłądy pojawią się w kolejnym punkcie, do którego według map było jeszcze ponad 10 km. WTF? Kogoś tu pogięło? Zazwyczaj podczas każdego Hurricane Heat jest moment, kiedy Krypteia ogłasza nową misję, totalnie z kosmosu, nierealną i niezrozumiałą. Zawsze wtedy mówię na głos: Naprawdę? Oczywiście mój sprzeciw jest jedynie pasywny, bo wiadomo, że nie mam tu żadnego wpływu na to co się dzieje. Trzeba przyjąć do wiadomości i ruszyć. Na umniejszenie rozpaczy z powodu braku wyczekiwanych wielbłądów, dostaliśmy schłodzone mleko wielbłądzie z zastrzeżeniem, że kto tego nie pił, może odczuwać pewne dolegliwości żołądkowe. Przyznam się, że spróbowałem i jak się dossałem, to nie mogłem oderwać się od kubka. Musiałem siłą woli i rozumu oderwać się od źródła pożywnego napoju, aby bez żadnych rewolucji dotrzeć do kolejnego punktu z wodą.
Na pocieszenie źródło wody było na horyzoncie, widoczne z wydmy, na której byliśmy. Trzeba było tylko zejść i uzupełnić puste butelki. I tak krok po krok, przy zmienionej konfiguracji ułożenia naszego ciężaru pokonywaliśmy kolejne wydmy i kolejne metry. Tym razem połączyliśmy namiot w dwie części. Spowodowało to, że ta połączona część była cholernie ciężka, ale do noszenia jej mieliśmy też więcej ludzi. Niestety na dłuższą metę nie okazało się to dobrym pomysłem, chociaż było to jakieś rozwiązanie. Część drużyny nie miała już siły czegokolwiek nosić poza swoim plecakiem. Magda przekazała rolę Kapitana naszemu Geronimo i od tej chwili to on koordynował ruchy całej drużyny. A miał niełatwy orzech do zgryzienia. Wszak ogarnięcie logistyki ponad 150 kilogramowego kawałka namiotu w momencie, kiedy każdemu noszącemu puchły przedramiona było nie lada wyzwaniem. Przypomnę że byliśmy na totalnej pustyni, a temperatura dochodziła do 40° Celsjusza. Ja próbowałem pomóc każdemu, i grupie z tą cięższą częścią i Magdzie z tą lżejszą partią, którą nieśliśmy wspólnie na naszych barkach oszczędzając ręce. Był to znacznie lepszy sposób na dłuższą metę. Magda i ja znaleźliśmy sobie rozrywkę. Prawdopodobnie słońce zbyt mocno nam przygrzało, bo piasek, po którym szliśmy mienił nam się w kolorach pysznego kremu brulee, smak mieliśmy jeszcze w pamięci z totalnej wyżery przed startem. Tak naprawdę, te żarty łagodziły nieco stres i zmęczenie. Pozwoliły nie zwariować.
Czas się strasznie dłużył, a kilometry leciały jak krew z nosa. I mimo, że jeszcze byliśmy pierwsi czuliśmy oddech na plecach drużyny czerwonych. Ostatecznie to oni wygrali ten pojedynek. Zwyciężyło zastosowanie innej taktyki. Każdy z ich drużyny niósł jakiś element wyposażenia. Nie było osoby z pustym przebiegiem. U nas było różnie. Przekładało się to na większe i szybsze zmęczenie tych, co dźwigają. A ciężar płatał non stop figle. Nie współpracował z nami w ogóle. Co rusz ześlizgiwał się z metalowych prętów. To był najcięższy odcinek, wymagający od nas sporego poświęcenia, cierpliwości i opanowania nerwów, ale przede wszystkim pogodzenia się z fizycznym bólem. Mijały minuty, kwadranse, wreszcie godziny wędrówki. Powoli, ale jednostajnie brnęliśmy do przodu zbliżając się do celu będącego przed nami. Kolejne drużyny wyprzedzały nas. Wreszcie Kapitan postanowił zmienić konfigurację obciążenia i powróciliśmy do trzech lżejszych części, co przełożyło się na szybsze pokonywanie piaszczystej trasy. Żeby nie było nam za łatwo, a pewnie z powodu uciekającego czasu, dowodzący zaczęli nas pospieszać. Ostatecznie Krypteia Sam jasno zakomunikował, że jeśli nie dojdziemy do zachodu słońca do celu, wypadamy z gry. Geronimo, ja Kalman i prawdopodobnie Claudio wzięliśmy się w garść i zaczęliśmy biec z ciężarem. To nas uratowało, ale też pokazało, że jeszcze mamy w sobie trochę siły na to, aby być w tej grze. Dotarliśmy do kolejnego wyschniętego jeziora, gdzie pozwolono nam i wcześniejszej drużynie chwilę odpocząć przy blasku promieni zachodzącego słońca. Nie trwało to długo, ale usłyszeliśmy, że namioty zostają tutaj. Radość nasza nie miała granic. Zlitowali się nad nami. To było złudne przeświadczenie, ale na tamten moment brzmiało to idealnie. Padło hasło – w drogę. Szczerze mówiąc nie bardzo pamiętam tego fragmentu drogi, tak jakby głowa się wyłączyła, a nogi same szły. Zrobiło się troszkę chłodniej, ciało się trochę ostudziło, mięśnie odpoczęły. Kojarzę dopiero fakt dotarcia na kolejne pustkowie wyschniętego jeziora, już w kompletnej ciemności. Tam zaczekaliśmy na dwie pozostałe drużyny, które wybrały inna drogę i miały do nas 15 minut „obsuwy”. Oczekując na innych, mieliśmy czas nie tylko na rozpalenie ogniska (w czym Magda okazała się ekspertem), ale też na trochę odpoczynku. Nie wiem, która mogła być to godzina – 17 lub 18? Na pewno było już całkowicie ciemno. Podejrzewam, że za nami było prawie 40 godzin marszu, bez chwili na sen, bez większego odpoczynku. Uwierzcie mi, ciało działało w trybie automatycznym. Każde ułożenie się w pozycji leżącej powodowało, że w ułamku sekundy głowa odłączała umysł i człowiek w mig zasypiał. Nie wiem, czy kiedykolwiek doświadczyliście takiego uczucia zmęczenia. Człowiek jest na tyle inteligentny, że potrafi w trakcie marszu odłączyć głowę na tyle, aby w minimalnym stopniu kontrolowała poruszanie się do przodu, w rzeczywistości ciągnąc ciało do przodu, coś na zasadzie lewitacji czy lunatykowania. Przybycie pozostałych dwóch drużyn przywitaliśmy oklaskami. Kiedy byliśmy już w komplecie, dowodzący postanowili przemówić. Niestety pokonanie dzisiejszego odcinka z ciężarem nie było zbyt agresywne, przez co nie zdążyliśmy przed zachodem słońca do miejsca, w którym miały odbyć się zabawy z ptakiem. Nie mam pojęcia, czy to miał być jastrząb, sokół czy inny ptak. Niestety, byliśmy zbyt powolni i musieliśmy się pogodzić z tym, że atrakcji nam nie zorganizują ponownie. Trochę zrobiło mi się przykro, ponieważ mogła to być naprawdę „zajebista” rzecz. Bo kto z nas miał możliwość w życiu zobaczenia jak tresuje się jastrzębia? No nic. Dostaliśmy kilka baniaków z wodą, uzupełniliśmy więc nasze dość zużyte zasoby i ustawiliśmy się w cztery rzędy, zgodnie z kolorami drużyn. Zrobiło się poważnie. W głowie zaczął pojawiać się mętlik. Co tym razem?
David W. nie kazał nam długo zastanawiać się i zakomunikował, że drogę do drugiego basecampu będziemy pokonywać biegiem. Oj nie było nam do śmiechu, ale nie mieliśmy wyjścia. Z rozkazami się nie dyskutuje. Im szybciej się człowiek pogodzi, tym będzie mniej bolało. Zresztą, będąc na totalnym pustkowiu, w środku nocy, rezygnacja nie miała kompletnie sensu. Już na samym początku powiedziano nam, że każde wycofanie się z gry będzie wiązało się tak czy siak z pokonywaniem trasy aż do punktu, z którego będzie można odwieźć taką osobę na miejsce startu, stamtąd jednak każdy musiałby poradzić sobie sam. Nie sądzę wiec, żeby na taki scenariusz ktokolwiek się połakomił. David W. postanowił policytować się z nami o długość trasy do pokonania. Patrząc na mapę szacowaliśmy, że w linii prostej będzie to około 8 km. David zaprzeczył i podbił stawkę do 12 km i dodał, będziemy szurać w tempie 3 km na godzinę. Plan został zaakceptowany i nie oglądając się w tył ruszyliśmy. Głowa przeliczyła, że czekają nas cztery godziny biegu w ciemnościach, po zajebistych piaskowych wydmach, i nie było łatwo to zaakceptować. Tym bardziej, że tempo biegu było cały czas podkręcane przez dowodzących. Mięśnie paliły, oddech był podkręcony na „maxa”, tętno eksplodowało, a pot lał się po nas strumieniami. Nie było jednak wyjścia, trzeba było brnąć do przodu, uciekając przed goniącymi przywódcami. Tylko 12 km? Pryszcz! Ale uwierzcie mi, po przeżyciu ostatnich 40 godzin było to ekstremalne doznanie. Nie pozostało nam nic, jak tylko wzajemna motywacja. Nie chcieliśmy stracić nikogo z drużyny. Przeświadczenie, że zostający w tyle są obserwowani przez dowodzących i co jakiś czas ktoś z nich zostaje wyrzucony z gry, działało niezwykle mobilizująco. Tak podkręceni nie patrzyliśmy się za siebie, tylko gnaliśmy do przodu ile sił, coś w stylu biegu Wings for life, gdzie meta goni biegaczy. Nie mając świadomości, ile już przebiegliśmy, ile jeszcze przed nami, gdzieś w połowie biegu zaczęliśmy słyszeć okrzyki wezwać medyków. Tak, wycieńczenie organizmu dawało swoje owoce. Mijaliśmy towarzyszy, którzy dawali rady i nie był to miły obraz dla oka. Ale nawet wśród osób kontynuujących bieg o własnych siłach zaczęły pojawiać się zombi. Widząc, jak bardzo rozciągnęła się nasza ekipa , Dawid W. postanowił pomóc tym najbardziej zmęczonym i rozpoczął akcję ciągnięcia ich przy pomocy kawałka liny. Kawałek paracordu zakończonym 2 pętlami okazały się bardzo prostym narzędziem pomocy i pozwalał grupie w utrzymaniu odpowiedniego tempa marszobiegu. I tak mijaliśmy kolejne wydmy, kolejne przeschnięte jeziora, aż w pewnym momencie doszliśmy do miejsca, gdzie za dnia miała nas spotkać atrakcja tresury ptaków – tak jak to robili Beduini. Zamiast tego prowadziliśmy walkę z samym sobą o przetrwanie. Walczyliśmy, aby nikogo nie stracić z drużyny. Coraz więcej ludzi potrzebowało pomocy w transporcie. Te niesamowicie mocne tempo powodowało, że każda mała przerwa w oczekiwaniu na osoby idące z tyłu rodziła kolejnych zombiaków zasypiających w mikrosekundzie na piasku. Widząc, jak twoi współtowarzysze drużynowi przeżywają katusze, nie mając siły na kolejne metry, serce ściskało się coraz bardziej i czułem się strasznie bezradny, że nie mogę im wszystkim pomóc. Zdarzały się bowiem momenty, kiedy człowiek musiał wybierać, komu okazać swoją pomoc, kto jej najbardziej potrzebuje. Na szczęście drużynowo mogliśmy sobie z tym poradzić, komunikując się między sobą i dostosowując wspólne siły do możliwości całej grupy. To była niekończąca się historia. Według mnie trwała wieczność, a przecież było to kilka godzin. Toczyliśmy się krok za krokiem, wydma za wydmą, ziarnko za ziarnkiem trzymając się razem, pomagając sobie nawzajem jak tylko można i obserwując czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Nagle David W. zatrzymał wszystkich i rozdzielił nas na 4 osobne grupy, ustawiając w rzędach jak na samym początku biegu z tym, że mieliśmy być połączeni ze sobą trzymając się za plecaki. Padło hasło: zostały 2 km do mety tego etapu i od tej chwili lecimy na pełnych obrotach. Na początku naszej nitki stanął Kapitan Geronimo, który nadawał tempa całej naszej grupie i uwierzcie, płakałem i błagałem, aby zwolnił. Miałem już serdecznie dość. A on miał jeszcze tyle sił, aby ciągnąć naszą dziesiątkę za sobą. Człowiek – robot. To był dla mnie moment, gdy w głowie słyszałem kłótnię diabła i anioła. Jeden namawiał do zaprzestania, do wycofania się z gry. Drugi zaś do kontynuacji wyzwania. Końca jednak nie było. W pewnym momencie zagadałem do Andrew, czy na horyzoncie widzi autobusy. Zaprzeczył. Okazało się, że tylko to mój mózg, tak bardzo nastawiony na jeden cel – finisz, wyrysował sobie ten obraz. Jeśli dobrze pamiętacie, to trwała noc i wszyscy świecili białymi lub czerwonymi czołówkami. Zaś totalne zmęczenie powodowało, że te światełka przenikały się między sobą rysując na niebie niesamowite rzeczy, z których nasze wewnętrzne pragnienie próbowało zwizualizować to, o czym marzyliśmy. Nie wiem, jakim cudem, ale dotrwaliśmy do samego końca. Doszliśmy do drugiego miejsca spoczynku w przerażającym stanie. Ustawiliśmy się w szeregu przed Krypteiami, słaniając się na nogach. Niektórzy z nas spali na stojąco z otwartymi oczami nie reagując na żadne wezwania, innych trzeba było siłowo trzymać, aby nie położyli się na piasek. W tym stanie czekaliśmy na to, co się teraz wydarzy. Kolejna pogoń, czy chwila odpoczynku? Ogłoszono nam, że po zachodzie rozpocznie się kolejna między drużynowa bitwa. W obozie był ustawione źródło wody – na całe szczęście, bo po tych kilku godzinach biegu nasze zasoby były totalnie wyczerpane. Ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na ognisko. Podzieliliśmy się zadaniami. Ja poszedłem po wodę dla całej drużyny, inni zaczęli zbierać chrust. Nikt chyba nie myślał o wojnie, mogliśmy w miarę swobodnie poruszać się wokół naszego spoczynku. Każdy z nas pragnął ogrzać się przy ognisku, wysuszyć przemoczone rzeczy i posilić się świeżo upieczonymi chlebkami. Taki był więc cel na najbliższe godziny. To była druga nieprzespana noc. Yara ostrzegała nas przed nią. Poprzedniej nocy mówiła, że ta pierwsza jeszcze jest do wytrzymania, natomiast ta druga będzie niesamowitym wyzwaniem dla psychiki, dla ducha, dla ciała i miała rację. Każdy z naszej grupy był tak zmęczony, że wystarczyła sekunda bezruchu w pozycji siedzącej, półleżącej czy leżącej, aby mózg totalnie się wyłączył. Oczywiście nie mogliśmy do tego dopuścić. Minęło 45 godzin a przed nami kolejne 20. To był całkiem fajny moment. Przy cieple ogniska mieliśmy wreszcie chwilę, aby odpocząć, pośmiać się, porozmawiać i w świetle ogniska nabrać sił, zapominając na chwilę, co nas jeszcze czeka. W sumie, w takim stanie nikt chyba nie pokusił się na jakiekolwiek gdybanie, nie mieliśmy na to w ogóle siły. Liczyła się tylko ta chwila.
Powoli słońce zaczęło rozjaśniać horyzont. Czekałem na ten moment. Pamiętałem bowiem, że wielu z poprzednich uczestników AGOGE mówiło, że za każdym razem, kiedy wschodzi słońce, nasze ciało – mimo totalnego zmęczenia – budzi się i próbuje zrestartować się do życia. Miałem to z tyłu głowy i bardzo pragnąłem, aby tak to się stało. Niestety coraz większe ciepło bijące od promieni słońca powodowało całkiem odwrotny skutek. Mój mózg chyba dostał sygnał: „czas spać” aniżeli „gotuj się do walki”. Trochę mnie to przeraziło, bo zapowiadał się ciężki dzień. Każdy przysiad kończył się zamknięciem oczu. Musiałem wstać i zacząć chodzić w kółko. Wschód słońca – podobnie jak poprzedniej nocy – rozpoczynał handel zdobytymi opaskami i wymianę towarową. Nam udało się zdobyć herbatę i wymienić niepotrzebne już w sumie fanty na czajnik. Nie uczestniczyłem w tym. Byłem totalnie odcięty od rzeczywistości. Nie potrafiłem wyjść z próżni. Magda próbowała coś do mnie zagadać o herbacie, ale z tego co pamiętam, chyba byłem anty. Raczej anty wszystko. Dziwne uczucie bezradności, jakbym nie potrafił zapanować nad swoich ciałem i umysłem. Łyk herbaty nieco pomógł się obudzić i wyostrzyć wzrok. A ten zauważył na horyzoncie cztery dreptające wielbłądy. Tak, to nie była iluzja. Co za radość o poranku! I mimo, że nie mieliśmy już nic więcej do noszenia poza naszymi plecakami, to jednak świadomość tego, że dotkniemy wielbłądów była wystarczającą motywacją do pobudki. Zanim jednak mieliśmy okazję podejść do wielbłądów, nastąpiła ceremonia wręczenia medali. Była to druga część Trifecty o nazwie ENDURE. Patrząc na ostatnie 24 godziny, chyba nikt z nas nie miał wątpliwości, że był to niezły hardkor i zasłużyliśmy na tę cząstkę medalu.
Po krótkiej ceremonii wróciliśmy do ogniska czekając na mapę oraz kolejne wyzwanie z udziałem wielbłąda. Dostaliśmy 15 minut na to, aby zapoznać się z opiekunem wielbłąda, dowiedzieć się na czym polega instrukcja obsługi wielbłąda, jak do niego wołać, jak go prowadzić czy jak z nim biec. Wykorzystaliśmy również ten moment na to, aby każdy z nas wsiadł na wielbłąda i podreptał kilka metrów. Chwila totalnej radości. I dobrze, bo poczuliśmy się jak byśmy otrzymali najfajniejszy prezent na dzień dziecka. Nadszedł czas na igrzyska AGOGE. Ale miejsce było oddalone od naszej obecnej pozycji o kilka km. Spakowaliśmy się więc w małe plecaki, wrzucając o nich w popłochu jakiś zapas wody i najpotrzebniejsze rzeczy, a pozostałe duże torby umieściliśmy na garbie naszego wielbłąda. Tak zapakowani, wzięliśmy naszą zieloną flagę i ruszyliśmy do miejsca rozpoczęcia zawodów. Na szczęście droga była miarę płaska, bez żadnych wydm. Po dotarciu wszystkich drużyn do miejsca startu, rozpoczęliśmy pierwszą grę. Był to bieg z wielbłądem. Zwycięską drużyną okazał się nasz team. Współpraca z wielbłądem pozornie wydaje się być bardzo łatwa, natomiast pamiętajcie, że jeżeli nie polubicie się z tym charakternym zwierzęciem, ten stanie w miejscu i zaprze się całym swoim ciężarem. Tak więc ciągnięcie za sobą wielbłąda, który stoi okoniem graniczy niemal z cudem. Na szczęście nasi zawodnicy polubili się z naszą wielbłądzicą i udało nam się zwyciężyć. Drugą grą była zaś zagadka, którą też my rozwiązaliśmy. A nagrodą była mapa jako kolejna wskazówka prowadząca nas do mety. Podczas zawodów nie byłem zbyt aktywny. Do rywalizacji biegowej zgłosili się lepsi zawodnicy licytując się swoimi rekordami na kilometr. Tylko trzeba wziąć pod uwagę to, że po 50 godzinach totalnej „harówy”, personalne wyniki maja niewielką moc sprawczą, a liczy się tu bardziej szczęście i w pewnym sensie samozaparcie. Mimo to, nie chcąc być piątym kołem u wozu, przejąłem mapę i ruszyłem do przodu, wyprzedzając swoją grupę i grupę czerwonych. Nie wiem skąd, ale nagle wstąpiły we mnie pokłady siły, niczym po magicznym napoju Panoramixa.
Mapa skierowała nas do wieczornego miejsca odpoczynku, poprowadziła do źródła wody, ale potem znów poszliśmy ku niekończącym się wydmom. Wiedząc, co może nas czekać i mając doświadczenie z poprzedniego dnia czy nocy, od razu zaczęliśmy wyłaniać kandydatów, którzy mogliby zwalniać grupę, aby pomóc im w pokonywaniu kolejnych wzniesień. Nie obyło się bez oporów, bo wiadomo, że każda taka pomoc może powodować to, że dowodzący będą nieco mniej łaskawie patrzeć na daną osobę podczas wręczenia medali. No i każdy brał sobie za punt honoru, żeby pokonać jak największą odległość o własnych siłach. A nie było to łatwe, bo był to chyba najgorętszy dzień podczas całego AGOGE. Temperatura lekko przekraczała 40° i nie było aż tak wietrznie jak poprzedniego dnia. Warunki istnie spartańskie, powodowało to straszne wycieńczenie oraz szybkie odwodnienie organizmu. Świadomość, ze już nie będzie kolejnego źródła wody dodatkowo potęgowała nasze lęki, bo tak naprawdę nie wiedzieliśmy, ile jeszcze kilometrów czeka nas do finału. Walka zaczęła się od pierwszych metrów wzniesień. Nasze grupy zaczęły koncentrować się bardziej na pomocy swoim kompanom z drużyny, aniżeli na prawidłowym nawigowaniu. Myślę, że w każdej drużynie była osoba która bardziej znała się na nawigowaniu. Inne osoby były bardziej siłowe, skłonne pomóc pozostałym. Jeszcze inne próbowały motywować. Każdy z nas miał mniej lub więcej predyspozycji do danego zadania, ale w sytuacji, kiedy osoby nawigujące były zaangażowane w pomoc drużynie, ciągnąc osłabione osoby, próba prawidłowego wytaczania trasy mocno szwankowała. W pewnym momencie zatrzymali nas prowadzący i dostaliśmy mocny „ochrzan”. Nie było dyskusji. Trzeba było wybrać jedną osobę dowodzącą, nawigującą obie drużyny, a reszta musiała poradzić sobie z pomocą pozostałym. I tak brnęliśmy do przodu mijając kolejne zejścia, kolejne wydmy, znowu kolejne zejścia i wydmy. Siły i zaangażowanie z każdym kolejnym metrem malały. To był już moment, kiedy sam zacząłem wątpić czy dam radę. Fizycznie było ok, ale niestety przerażający upał, kończąca się woda i świadomość, że nie jest się w stanie pomóc każdemu powodowała, że morale spadały. Na dodatek dowodzący zaczęli jeszcze bardziej podkręcać tempo, ponownie bawiąc się w goniącą nas metę. Dla nich nie miało znaczenia to, czy idziesz sam czy pomagasz komuś innemu. Miałem coraz większe wątpliwości, czy tak naprawdę uda się wszystkim ukończyć tę edycję AGOGE. Warunkiem było dojście do mety przed zachodem słońca, a ono jak na złość zaczęło ostro chować się za piętrzące się wydmy w kierunku zachodnim.
I przyszedł ten moment, w którym nasz kolega Claudio i koleżanka z innej drużyny zostali odprowadzeni do namiotu medyków z powodu totalnego odwodnienia, zmęczenia, wycieńczenia i myślę, że również przegrzania organizmu. Uwierzcie mi, że to był moment, który totalnie mnie pokonał. Cała praca, całe serce, cała siła – nie tylko moja, ale całej naszej zielonej drużyny, którą włożyliśmy wspólnie pomagając Claudio do tego momentu, została zniweczona. Nie o to chodzi, że miałem żal o poświęcenie się i włożenie naprawdę mnóstwa sił, aby komuś pomóc. Ale o to, że nie włożyłem w ten proces znacznie więcej mnie, aby doprowadzić go do finału. W chwili, kiedy czekaliśmy na decyzję o wznowieniu marszu, moja głowa buzowała, myśli szalały w niej i naprawdę myślałem o tym, aby również się poddać. Tylko kto by mnie miał stąd zabrać? Tak czy siak miałem tylko jeden wybór. Rezygnując i tak musiałbym podążyć za drużyną w kierunku mety. Miałem świadomość, że ciało jeszcze podoła problemem była głowa. Obarczona poczuciem osobistej porażki nie potrafiła sobie poradzić z dalszą motywacją. I to był mój największy mój problem, totalny kryzys. Powiedziałem sobie, że nie mam wyjścia. Trzeba iść, dopóki drzemać będą we mnie jeszcze jakieś siły, najwyżej nie dojdę. Jak już wspominałem na samym początku, moją motywacją nie było ukończenie, a sam udział. Od samego początku zakładałem, ze istnieje możliwość rezygnacji, ale też, że zaangażuje się na 100%. Względem siebie jak i mojej drużyny. Tylko morderczy wysiłek weryfikuje nasze pragnienia i postanowienia. Ruszyliśmy wiec dalej, niepewni i zagrożeni coraz bardziej zbliżającym się zachodem słońca. Ale szliśmy z nadzieją, że jednak nie będzie to sromotny koniec i pierwsze AGOGE, którego nikt nie ukończy. To był też moment, w którym zmęczony mózg zaczął płatać figle. Zacząłem odczuwać niesamowicie realne „dejavu”. Zapytałem Magdy. Czuła to samo! Na czy to polegało? Ona i ja mieliśmy poczucie, że kiedyś tutaj już byliśmy i to razem. Co więcej, dokładnie wiedzieliśmy, co za chwilę nastąpi. Totalnie dziwne uczucie. Owszem, miewałem już uczucie „dejavu” w górach, ale tutaj było to strasznie realne. Cieszę się, że wtedy zgadaliśmy się w tym temacie, bo dzięki temu przestało to być przerażające. Zaczęliśmy śmiać się próbując zrozumieć tę sytuację. Mieliśmy świadomość, że to co się dzieje w naszej głowie nie może być prawdą. Takie rozdwojenie jaźni na jawie. Ale dzięki naszej żartobliwej rozmowie jakoś raźniej brnęliśmy do przodu. Na ostatnich kilometrach Krypteia Rob zaczął mocno przyspieszać. W pewnym momencie podszedł do mnie i do Magdy i powiedział: „Hej Polacy, jeszcze raz Was wyprzedzę i wylatujecie z gry. Pamiętajcie o tym”. Ja, na co dzień spokojna osoba, wewnętrznie wybuchłem. Sytuację pogarszał fakt, że mój mózg twierdził, że ta okoliczność już kiedy się wydarzyła. Spotęgowało to agresję wobec Roba, bo jakby skrytykował nas po raz drugi. Bezczelny! Jak śmiał sugerować, że, my Polacy jesteśmy niedostatecznie silni i nie zasługujemy na to, aby ukończyć to wyzwanie. W głowie nieustannie kotłowała się ta jedna myśl, nie dopuszczając innych do siebie. „Jakim prawem może nas tak traktować, kiedy dobrze wie, ile wysiłku i potu włożyliśmy w pomoc drużynie. Dlaczego ten fakt się nie liczy?” – wtedy nakręcałem się na niego. Dziś sobie to przetrawiłem i jestem mu za bardzo wdzięczny. Rob chciał nas bardzo zmotywować, abyśmy nie ociągali się i wykrzesali resztki sił tylko po to, aby dotrzeć do końca. A to co się działo w moje głowie było jedynie samonapędzającą się spiralą gniewu wyprodukowaną przez przemęczony organizm. Być może tak właśnie działa instynkt przerwania. Kiedy toczyła się jeszcze burza w moim mózgu, nagle coś zamajaczyło na horyzoncie. Przyjrzałem się, palmy! Prawdziwe palmy! Tak więc, finisz. Serce mi się ścisnęło, a łzy same zaczęły lecieć. Zrobiłem to dyskretnie, nie wiem czy Magda to zauważyła czy nie, ale emocje wzięły górę. Nawet teraz, kiedy o tym piszę wzruszam się ogromnie. Chyba brak mi słów, żeby przelać na papier, to co wtedy czułem. Upajająca była świadomość, ze przeżyłem coś tak niewyobrażalnego, że wraz z innymi wariatami dokonałem podróży, nie tylko w głąb pustyni, ale i w głąb siebie. Oczywiście nie wiedzieliśmy jeszcze, czy zostaliśmy finiszerami, czy nie. Ale nie to było w tym momencie najważniejsze. Ostatnie metry pokonaliśmy drużynowo, wspólnie śpiewając hymn AGOGE powtarzając słowa za Yarą. Mamy to! Ukończyliśmy! Niestety nie w komplecie. Straciliśmy bowiem jeszcze po drodze Izraela. Był prawie na finiszu, do mety zostało mu niecałe 2 km. I nie podołał. Ale nadal myślę że to nie chodzi o sam medal, a całe doświadczenie i wachlarz emocji, które zdobywa się podczas całego eventu. To skarb, który będzie zasilać nasz umysł, wzbogacając naszą osobowość przez całe życie. I to przesłanie chciałbym zadedykować wszystkim którzy myśleli, myślą lub dopiero będą myśleć o wzięciu udziału w AGOGE. AROO!
Ostatnią część Trifecty otrzymaliśmy wieczorem podczas beduińskiej kolacji. Kawałek SUCCESS spinał nasz cały trud w jedną całość. Ktoś kiedyś powiedział, że sukces to rezultat naszego przygotowania, ciężkiej pracy i nauki z porażek. I ja się z tym zgadzam. AGOGE pięknie kładzie nacisk na każdy z tych elementów. Uczy pokory, zaangażowania, wyciągania nauki z porażek. To również niesamowita podróż kulturowa. Cała orka wpleciona jest bowiem w scenariusz poznawania lokalnego życia, często sięgającego w daleką historię danego miejsca. I dlatego AGOGE jest czymś, co warto choć raz w życiu przeżyć. Być może któraś z przyszłych edycji odbędzie się w miejscu, które jest Twoim skrytym marzeniem? Wtedy decyzja o udziale będzie dla Ciebie o wiele łatwiejsza. I tego Tobie życzę. Coś czuję, że emocje towarzyszące mi podczas AGOGE stały się małym uzależnieniem, a co z tym zrobię? Kto wie…
2 komentarze
Dziękuje ze podzieliłeś się swoją historia i doświadczaniem. Przeczytałem całość lecąc do Kalifornii Joshua Tree (z tego co się orientuje tez pustynia) na moje pierwsze HH24HR kończąc tym moja pierwsza Trifecfa. Chciałbym spróbować Agoge w 2023 i to co tutaj zamieściłeś odpowiada na wszystkie moje pytania. Mam nadzieje ze kiedyś się spotkamy na HH albo na 2023 agoge. Pozdrawiam
Będzie miło się spotkać. Jak coś, to pisz. Ja uderzam też na Agoge 2022 na Słowację, zobaczymy, jak to będzie za drugim razem – czyli, czy doświadczenie da jakieś profity, czy jednak będzie przeszkadzało 🙂